Mam nadzieję że takie wyjaśnienie Ci wystarczy.
Patrząc szerzej, jeśli osoba będąca w związku dopuszcza się dłuższy czas zdrady, powinna go zakończyć, bo nie ma on większego sensu. Jeśli jednak tak się nie stanie, albo zdrada to pojedynczy epizod, a ktoś zorientuje się takie zachowanie było co najmniej głupie, staje przed wyborem. Zdecydował się dochowywać wierności, zrozumiał że spełnia się w związku, może od razu się przyznać (i najprawdopodobniej związek się rozpadnie) albo nic nie mówić i żyć w szczęśliwym już związku. Jeśli nie powie, sytuacja drugiej osoby nie zmieni się, jedynie zdradzający będzie żył z poczuciem winy (przez który paradoksalnie odnalazł głębszy sens związku).
Żeby to rozwiązać należałoby się przyznać, ale na przykład po roku. Stańmy na chwilę w roli zdradzanej osoby. Po otrzymaniu komunikatu „zdradzam cię, od dzisiaj już nie będę” naturalną reakcją jest odrzucenie takiej osoby, najprawdopodobniej będzie robiła to dalej. Kiedy jednak usłyszy się „rok temu zdradziłem/ zdradziłam cię, nie powtórzyło się to i nie powtórzy więcej bo jestem teraz szczęśliwy/ szczęśliwa będąc ci wierny/ wierna”, wiadomo że jest to trwałe postanowienie (można ocenić czy przez ostatni rok rzeczywiście związek się „ocieplił”), w znacznej mierze ocenie poddawane są fakty a nie tylko emocje.
Wcześniej mówiłem o dojrzałych ludziach (przynajmniej po podjęciu trwałej decyzji o zaprzestaniu zdrady). Jeśli jednak chodzi o kogoś kto cały czas zdradza i nie ma zamiaru przestać, z punktu widzenia Kościoła nie mógł on zawrzeć małżeństwa i jest ono nieważne. Nie można zobowiązywać się do niczego w ciemno, jeśli komuś nie przeszkadza jego zdrada w małżeństwie to nie rozumie czym ono jest.
Jeszcze raz powtórzę, poza pierwszym i ostatnim akapitem to rozważania na gruncie psychologii a nie teologiiStatystyki: Napisane przez sta — Cz, 12 maja 2011, 23:40
]]>